Tarnina
kobieta | 27.05.23, g. 09:56
Zero: bydą SPOJLERY.
Primo: znalazłam w swoich notatkach:
"Historia twojego życia": czy z możliwości opisania świata sub specie aeternitatis wynika determinizm? Nie jestem przekonana. Chwilami mam ochotę odesłać autora do Boecjusza. Tłumacz też nie wydaje się entuzjastycznie nastawiony, w paru miejscach wyraźnie machnął ręką na styl. [uwaga Tarniny teraźniejszej – to nie są wszystkie błędy, zwłaszcza "ignorować" powtarza się nagminnie, ale nie będę już wypisywała więcej] Ponadto: https://www.youtube.com/watch?v=C_IglP8a0iY
s. 160 "Chcąc uniknąć problemów z postrzeganiem, jakie mógł powodować dany środek przekazu, uciekliśmy się do czynnych demonstracji" [uwaga Tarniny teraźniejszej – whatever that means]
s. 161 "nie zachowywał on [język siedmionogów] norm wspólnych dla wszystkich ziemskich języków"; "siedmionogi nie mają nic przeciwko centralnemu zanurzaniu zdań składowych" co to, do cholery, znaczy?
s. 175 "wydanym mu przykazaniem"; "celowe, prawie teleologiczne"; "droga wyglądałaby odmiennie". Kochany tłumaczu. "Celowy" znaczy mniej więcej to samo, co "teleologiczny". [uwaga Tarniny teraźniejszej – to może być błąd autora]
s. 178 "w kursie rosyjskiego przewidującym całkowite zanurzenie" Oczywiście "immersion" przełożone jest jako "zanurzenie", co byłoby w porządku, gdyby chodziło o łódź podwodną, a nie o naukę języka. Tłumacz nie może robić takich błędów! Ogólnie lingwistyczna technogadka ("gramatyczne procesy"?) sprawia mu trudność. Dalej na tej stronie mamy "niefonologiczny język" – niefonetyczny, może. Ale fonologia to nauka o fonemach! Jeden poziom abstrakcji wyżej!
s. 193 "zgodnie z teorią aktów językowych" u nas to się nazywa "teoria aktów mowy"; "dokonać danej czynności"
A teraz poznęcajmy się nad ninedin :D a bardziej nad Chiangiem, bo właściwie zbadałaś opowiadanie technicznego punktu widzenia – jak jest skonstruowane – i nie ma co polemizować, bo faktycznie tak jest skonstruowane.
Wittgensteina udało mi się już całkiem dokładnie zapomnieć, więc, jako dyplomowany filozof, pozmyślam coś od siebie. Sapir-Whorf. Rozważmy tę ideę, tak, jak Ty ją przedstawiasz:
W swojej wersji popularnej (...) sprowadza się ona do stwierdzenia, że język, jakim mówimy, determinuje sposób, w jaki postrzegamy świat. To nie jest do końca nieprawdziwe, oczywiście, choć w twardej wersji, sugerującej, że to, na co nie mamy słów, dla nas nie istnieje, bywa traktowane w językoznawstwie dość sceptycznie.
Twarda wersja jest, na pierwszy rzut oka, doskonale bzdurna – w końcu, kiedy znajduję coś nowego, postrzegam to i zaraz... moment... jedna chwila dla debila, zaraz to nazywam? Moja babcia na przykład mówiła na kolor zwany po angielsku "teal", a nie mający oficjalnej polskiej nazwy, "pawiowy" (chodziło jej o ptaka, zresztą "teal" też od nazwy ptaka pochodzi). Więc (wrócę do tego!) przyczynowość biegłaby tu w drugą stronę – nie dlatego nie znam rzeczy, że nie mam na nią słowa, ale dlatego nie mam słowa, że go nie potrzebuję.
granice ludzkiego świata głównej bohaterki i narratorki, Louise, zostają rozsadzone przez fakt, że przyswoiła sobie ona język kosmicznych gości, język, który zupełnie inaczej postrzega relacje czasoprzestrzenne
Podobne kłopoty spotkały bohatera "Ziela czasu" (po zjedzeniu tytułowej rośliny) i Billy'ego Pilgrima. I Spinrad i Vonnegut, na pierwszy rzut oka przynajmniej (bo o celach Vonneguta napisano, mam wrażenie, całe tomy) mówią tu o determinizmie nieuniknionym w eternalistycznym wszechświecie.
Parę terminów technicznych:
determinizm: wszechświat w pełni deterministyczny to taki, w którym, dokładnie znając warunki początkowe (albo jego stan w dowolnej chwili t), możemy przewidzieć jego stan w dowolnej chwili t_n. Taka wizja wszechświata upowszechniła się w XVIII i XIX wieku (a i teraz jest dość popularna, mimo zasłaniania się fizyką kwantową), ale jest o wiele starsza
konieczność: zdarzenie konieczne to takie, które nie może nie mieć miejsca (to najprostsze ujęcie)
eternalizm: wszechświat eternalistyczny to taki, w którym czas... ojeju. Obowiązkowa TARDIS:
Dobra. Zasadniczo w filozofii czasu mamy dwa podejścia: eternalizm i prezentyzm. Według eternalistów istnieje to, co było, jest i będzie. Według prezentystów – tylko to, co jest. (Istnieje też koncepcja wszechświata blokowego, w której istnieje to, co było i jest, ale nie to, co będzie, często mylona z eternalizmem.) Co to znaczy?
Prezentyzm łatwiej wyjaśnić: mówi on tyle, mniej więcej, że "istnieć" to być teraz, obecnie (in the present). Przeszłość nie istnieje, przeminęła. Przyszłość nie istnieje, dopiero będzie. Nie popadając w metaczas i McTaggarta: w prezentyzmie wszechświat jest pojedynczą kartką. Zasadniczo jest to dziś stanowisko mało popularne (nijak się nie uzgadnia z teorią względności, poza tym w sumie nie jest ciekawe, bo unika wielu problemów eternalizmu, po prostu w założeniach).
Ciągnąc tę metaforę – wszechświat eternalistyczny przypomina wielką księgę stojącą na półce. Kiedy ktoś (trudno powiedzieć, kto) ją czyta, może przeczytać pierwszy rozdział, a potem ostatni. Albo trzeci. Albo odwrotnie. W każdym razie istnieje naraz cała księga, co umożliwa fascynujące eksperymenty myślowe w rodzaju podróży w czasie czy "wypadnięcia z czasu" (jak to za Vonnegutem będę nazywać). Tę księgę nazywamy wiecznością (aeternitas, eternity). Wszystkie znane mi opowiadania dotykające tematyki czasu zakładają eternalizm – właśnie dlatego, że stawia masę ciekawych problemów i pozwala na różne paradoksy.
A, żeby Was nie zostawiać w niepewności – wszechświat blokowy byłby w naszej metaforze rosnącym stosem papierów (każda kolejna chwila-kartka jest dodawana do tego, co już istnieje, i już zostaje na wieki – czy to wymaga metaczasu? Myślę, że tak, ale nie jestem specjalistą).
Wróćmy do pytania: czy z możliwości opisania świata sub specie aeternitatis wynika determinizm?
Możecie się zdziwić, ale zadano je po raz pierwszy gdzieś w okresie patrystycznym. Grecy owszem, często bywali deterministami, ale brak sprawczości nie przeszkadzał im specjalnie. Problem wolnej woli postawiło chrześcijaństwo. Także chrześcijaństwo zaczęło się zastanawiać nad pogodzeniem biblijnego Boga (osobowego Stwórcy stojącego – kluczowa koncepcja – POZA stworzeniem, czyli także poza czasem) z greckimi koncepcjami Absolutu (oni go tak nie nazywali, jedno słowo upraszcza wywód).
Problem przedwiedzy przedstawia się zatem mniej więcej tak: Bóg wie, co zrobimy, zanim to zrobimy. Ponieważ wiedza jest prawdziwym uzasadnionym przekonaniem (tak naprawdę, nikt do XX wieku nie używał tej definicji, ale mniej więcej), nie można wiedzieć o czymś, co nie istnieje/nie zaistnieje. Zatem: wszystko, o czym wie Bóg, musi istnieć (mieć miejsce). Więc: wszystko, o czym wie Bóg, jest konieczne. A skoro Bóg wie wszystko o wszystkim, to wszystko musi być konieczne – wszechświat jest deterministyczny.
Ale to koliduje z wolnością woli, której istnienie jest w chrześcijaństwie dogmatem (tj. czymś równoważnym obserwacji w fizyce – tak jest, i to musimy wyjaśnić).
Oto rozwiązanie Boecjusza (De Consolatione, dzieło powszechnie czytane w Średniowieczu, dziś trochę zapomniane, ale do znalezienia):
wiedza o przedmiotach teraźniejszych nie czyni ich koniecznymi – więc dlaczego wiedza o przedmiotach przyszłych miałaby? Zdarzenia dzieją się z konieczności lub za przyczyną czyjejś woli, a postrzegane są przez każdy byt poznający odpowiednio do jego możliwości. Otóż Bóg, będąc poza czasem, ma inne możliwości poznawcze niż my – zanurzeni w czasie – i owszem, wie z góry, co zrobimy. Ale nie dlatego, że to jest z góry ustalone! Ja to widzę tak, że czas jest materią, z której powstajemy (wibbly-wobbly... strasznie trudno mówić o czasie, a nie popaść przy tym w mistycyzm już w ogóle), a wola ją formuje.
Ale mniejsza. Za Boecjuszem idą apologeci tacy, jak C. S. Lewis. Ponieważ nie prowadzimy tu sporu teologicznego, na tym skończę nudzenie o czasie i przejdę do opowiadania.
Ponieważ jesteśmy ludźmi, nie siedmionogami czy Trafalmadorczykami, musi ono być ułożone liniowo, ale początkowe sceny nabierają sensu dopiero w kontekście następnych, w kontekście całości – ładny akcent, ale czy taki niezwykły? Czy nie powszechny w opowiadaniach napisanych z głową? Siedmionodzy są zdecydowanie obcy – ale nie tak znowu obcy, żeby porozumienie było całkiem niemożliwe, to nie Solaris. Inaczej niż ludzie postrzegają ten sam wszechświat – ale dlaczego mieliby go postrzegać tak samo, skoro są od ludzi różni, mają inne możliwości? Przypomina mi się wczesny Pratchett i "wszyscy myślą, że obcy to ludzie w przebraniu". Bohaterka stopniowo przejmuje sposób widzenia siedmionogów – Chiang porównuje to do przestawiania percepcji figury dwuznacznej (co może faktycznie wskazywać na Wittgensteina) – o, tej:
Może i to jest znaczące, że bohaterka wspomina, że nie cierpi być tłumaczką – ale może nią być właśnie dzięki temu, że potrafi zobaczyć świat na oba sposoby.
Czy można stąd odczytać, że porozumienie nigdy nie jest doskonałe? Zapewne, chociaż nie wiem, ile z tej myśli sama do mojej interpretacji wniosłam. Ale o niedoskonałości porozumienia napisano mnóstwo opowiadań, często z kosmitami, wcale niekoniecznie z kosmitami o nieliniowym systemie poznawczym. To nie może być wszystko. Gdyby nie miało znaczenia życie Louise, autor by go nie opisywał. A jak to życie się przedstawia?
Patrząc liniowo: Louise zostaje zaproszona do pracy z obcymi, poznaje Gary'ego, zaprzyjaźnia się z nim, uczy się języka obcych (tu zaczyna się jej przestawiać percepcja), obcy odlatują, ona wychodzi za mąż, rodzi córkę, rozwodzi się, sama wychowuje dziecko, jej córka ginie w wypadku.
I Louise nie próbuje tego wypadkowi zapobiec. Wcale nie uważa, że może albo powinna, a wie o nim z góry. Tak swoją drogą, wpychanie teorii aktów mowy do wyjaśnienia, dlaczego wypowiedź trzeba wygłosić, żeby można ją było przewidzieć, jest na guzik niepotrzebne, ale mniejsza. Louise niczego nie żałuje – ale uważa, że nie ma wyboru. Jest deterministką. Czy deterministą jest także autor? Tego stwierdzić nie mogę, ale opowiadanie raczej się za determinizmem opowiada. Jeżeli oba sposoby postrzegania świata opisują ten sam świat, czyli świat jest jeden, to albo obowiązuje w nim przyczynowość, albo nie, ale nie może być tak i tak. Bohaterka zaczyna mówić to, co wie, że powie, i uważa, że nie ma w tym sensu. Za to widzi sens w życiu swojego dziecka.
Myślę, że problem etyczny, który ludzie tutaj widzą, nie istnieje – każde dziecko kiedyś umrze. Trudno też mówić o problemie, który można zauważyć w "Dobrym omenie" (czy Anathema przespała się z Newtem tylko dlatego, że tak stało w przepowiedni? jej zachowanie na to wskazuje) – Louise chce mieć dziecko raczej ze względu na to dziecko.
Ale w sumie uważam, że to dobre opowiadanie, którym ludzkość trochę za bardzo się zachwyciła. Dobre – nie genialne. Jeżeli jest w nim coś głębszego, ja tego nie widzę. To jest kolejny kawałek o determinizmie. Porządnie napisany. Z kopem emocjonalnym. Ale wyważa otwarte drzwi.
Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.